Dzisiejsza noc nie przypomina żadnej innej. Nów księżyca i gęste chmury zbliżającej się burzy sprawiły, że w obozie zapanowała całkowita ciemność. To tak, jakby Bóg zgasił światła na niebie, aby również pójść spać.
Cisza panuje na równinie przy ogrodzeniu granicznym. Dzieci odpoczywają, wyczerpane, ale to jest noc "D" i może nie być kolejnej takiej okazji do skoku aż do nie wiadomo kiedy.
Kochanie, obudź się, już czas - szepczę żonie do ucha, gdy śpi przytulona do Fatimy, naszej czterolatki, którą przykryłem plastikową płachtą, by chronić ją przed rosą.
-Już idę! Już idę! Już czas! Już czas! -krzyknęła, siadając, przerażona i zdezorientowana, dłoń przyciskając do piersi, jakby próbując powstrzymać serce, bijące milę na minutę, przed połamaniem żeber.
-Wybacz, nie chciałem cię przestraszyć, co ci się stało, czy miałeś koszmar?
-Koszmar? Każdy koszmar byłby lepszy od tej gównianej rzeczywistości.
Słuchając naszej rozmowy, dziewczynka otwiera oczy, odsuwa prowizoryczną plastikową płachtę, żeby dobrze nam się przyjrzeć, uśmiecha się do nas i znowu je zamyka, jakby nic się nie stało.
-Chodź, skończ wstawać, obudzę resztę - ostrzegam żonę, gdy ruszam, by obudzić sąsiednie rodziny, które z kolei zaczynają budzić się nawzajem.
Nie ma plecaka, który można by przygotować, wszystko spadło na dalszy plan. Jedynym dobytkiem jest nasze życie, które z wielkim wysiłkiem udało nam się zachować, oraz życie naszych rodzin. Nasz jedyny cel: przekroczyć granicę, linię, która oddziela pewną śmierć od życia. Ale oni nie zamierzali nam tego ułatwiać. Jest nas zbyt wielu, a kraj wykorzystuje swoje "prawo do kontroli imigracji", by usprawiedliwić przemoc wobec tych, którzy tak jak my próbują nielegalnie wjechać na teren kraju, co zamierzamy zrobić dziś wieczorem. W mojej rodzinie zawsze żyliśmy zgodnie z powiedzeniem, że gdzie trzech je, tam czterech je; ale niektórzy ludzie zdają się nie wbijać sobie tego do głowy w obecnych okolicznościach.
Mimo że prawie nic nie widać i wszyscy przestrzegają instrukcji o konieczności zachowania ciszy, dla ich własnego dobra, szum wywołany ruchem około 400 nas w grupie może być niebezpieczny. Biegnę więc znaleźć Obamę, głowę ostatniego zestawu rodzin, który miał do nas dołączyć, by sprawdzić, czy jest gotowy. Nie lubi tego przydomka, ale jego ludzie nadali mu go za to, że przewodził im w okrzyku "Sí se puede" (Tak, możemy).
-Już czas, nie możemy dłużej czekać - mówię, oferując mu swoją rękę, by pomóc mu wstać.
-Ale i tak jesteśmy zmęczeni - odpowiada wstając, uważając, by nie obudzić żony, która odpoczywa obok niego. Niektórzy z naszych ludzi po trzech nocach spali ledwie dwie godziny.
-Wiem, ale nie możemy ryzykować. Warunki są optymalne, widoczność zerowa, ledwo widzę cię przed sobą.
-Rozumiem, ale nie ręczę za siłę moich ludzi. Zrobimy, co w naszej mocy.
-To właśnie zrobimy wszyscy, Obama, co możemy - mówię, chwytając go mocno za oba ramiona i potrząsając nim, by dodać mu otuchy. Dotarcie tak daleko już było cudem. Jeśli nie pójdziesz z nami, wyrzucisz to wszystko w błoto, bo kto wie, kiedy znów będziemy mieli taką noc jak ta. Poza tym, jeśli nie pójdziesz, będziesz musiał cofnąć się o kilka mil, żeby nie zostać odkrytym, gdy już wykonamy skok.
-Wycofaj się, nawet nie po to, by nabrać rozpędu, przyjacielu - odpowiada z wyjątkowym błyskiem w oku - Możesz na nas liczyć!
Planujemy zaatakować ogrodzenie w rejonie Nahr Saghir, ponieważ jest to punkt środkowy pomiędzy dwoma punktami kontrolnymi, które są najbardziej oddalone od siebie w ogrodzeniu. Powinniśmy przybyć przed 4 rano, ponieważ o tej porze strażnicy zazwyczaj robią sobie przerwę na kawę i budzą się na resztę nocy. Chcemy ich złapać jak najgorzej, więc bez obaw wyruszamy. Terror, z którego wyszliśmy, był tak silny, że ryzykowanie życia w skoku wydaje się dziecinną zabawą. Musimy przejść przez mękę i jedyne czego chcemy, to żeby jak najszybciej się skończyła.
Tak więc zaraz po przyjeździe rozpoczynamy manewr zgodnie z planem. Dwie ekipy, wyposażone w nożyce, zajęły się otwarciem dwóch otworów w pierwszym drucianym ogrodzeniu. Aby przedostać się przez drugie ogrodzenie, młodsi przygotowali dwie drabiny ze złomu znalezionego w okolicy, ale pozostały one solidne i bezpieczne. Setki razy przećwiczyliśmy ten ruch: wspinać się szybko, bez zatrzymywania się, ale bez popychania. Ci, którzy pierwsi wchodzą na górę, zakładają plandeki na harmonijki, aby zminimalizować ich zdolność cięcia. Po wejściu na górę muszą przeskoczyć na drugą stronę i trzymając się mocno ogrodzenia, zejść na wysokość, z której upadek jest dopuszczalny, a po powrocie na ziemię szybko się wydostać, aby nie zostać przygniecionym przez tych, którzy idą z tyłu.
Plan jest realizowany do perfekcji. W ciągu zaledwie pięciu minut pierwsze rodziny wspinają się już po stopniach drugiego ogrodzenia, nie zwracając na siebie uwagi straży granicznej. Ogólnoświatowy blackout internetu sprawił, że kamery termowizyjne i detektory ruchu stały się bezużyteczne, co daje nam pewną przewagę. W zasadzie jest to nasz główny atut. Ale wszystko zaczyna się psuć, ponieważ burza z piorunami pojawiła się. Silne błyskawice zmieniają noc w dzień, pozostawiając nas sprzedanych strażnikom, którzy wkrótce nas odkrywają. Alarm zaczyna jednak bić, gdy ponad połowa grupy przedostała się już na drugą stronę.
Protokół był jasny: po przekroczeniu ogrodzenia wszyscy musieliśmy biec i dostać się do miasta, nie oglądając się za siebie, by nie zostać odesłanym w ferworze chwili. Wszyscy oprócz mnie, który musi wrócić, żeby sprawdzić, ilu z nas w końcu się udało i pomóc maruderom. Tak więc, gdy tylko znajdujemy pierwszy samochód, za którym możemy się schować, zatrzymujemy się z żoną na chwilę.
-Czy wszystko w porządku, czy jesteś skaleczona lub posiniaczona? -pytam, gdy dziewczynka puszcza moją rękę i biegnie przytulić się do nóg matki, która bada ją w górę i w dół w poszukiwaniu ran lub skaleczeń.
-Nie, kochanie, wszystko jest doskonałe. A Fatima?
-Fatima była mistrzynią, prawda? Trzymała się mojej szyi podczas próby, tak mocno, jak tylko mogła, i puściła dopiero wtedy, gdy zeszliśmy na dół i zaczęliśmy biegać.Jak ona biega, mamo!
-Oczywiście, tatusiu - odpowiada z dumą dziewczynka. Kiedy dorosnę, zostanę biegaczką i będę wygrywać wiele wyścigów.
-Jestem pewna, że tak będzie, kochana, będziesz mistrzynią olimpijską, zobaczysz - odpowiada jej mama, przytulając i całując nas obie. Dzięki Bogu wszyscy jesteśmy zdrowi.
-Tak, dzięki Bogu, ale przestańmy rozmawiać i rozdzielmy się. Nie będziesz całkiem bezpieczna, dopóki nie dotrzesz do miasta.
-Nie martw się, kochanie, wiemy, gdzie musimy iść. Spotkamy się tam za jakiś czas. Wiem, że musisz wrócić, ale proszę, nie ryzykuj więcej niż musisz.
-Obiecuję, że zaraz wrócę, piękna - mówię jej, gdy ją przytulam - Czy kiedykolwiek wcześniej cię okłamałem?
Gdy dwie kobiety mojego życia uciekają w zaułki miasta, ja odwracam się w stronę ogrodzenia, gdzie dym z gazu łzawiącego podświetlony przez potężne reflektory policyjnych 4×4 sprawia, że szczelina, którą udało nam się otworzyć w ogrodzeniu, wygląda jak brama piekieł. Po drodze mijam kilku ocalałych. Niektórzy biegną sami, inni w parach lub małych grupach. Jedni płaczą ze strachu, inni skarżą się na cios, ale wszystkie ich twarze zdradzają radość, że udało się uratować ich życie.
Oskar, jeden z chłopaków, którzy pomagali przy budowie schodów, podchodzi do mnie, uradowany.
-Dzięki tatusiowi, dzięki tatusiowi! -szlochała, posyłając całusy do nieba.
-Gratulacje, synu - odpowiadam, gdy go przytulam. Jestem pewien, że twój ojciec byłby z ciebie bardzo dumny. Był wspaniałym człowiekiem i oddał swoje życie, abyś mógł być tu dziś bezpieczny.
-Strażnicy długo zwlekali z przybyciem, a do tego czasu prawie wszyscy już skoczyli. Dali dużo drewna na opał, kobiety, dzieci... Potem wyjęli broń i zaczęli strzelać do tych, którzy jeszcze próbowali skoczyć, którzy padli martwi ze schodów lub jak tu biegli. To było straszne. Oni nie mają litości, sukinsyny.
-Oczywiście, Oskar, po drugiej stronie nie ma prawa i nikt nie będzie się o nas martwił. Odwagi, biegnij dalej, jesteś już prawie na miejscu.
-Dzięki szefie, bądź ostrożny - życzy mi, gdy biegnie w stronę miasta.
Nieco dalej kobiecie po czterdziestce pomagało iść dwoje jej nastoletnich dzieci, po jednym z każdej strony. Wlokła się na jednej z nóg. Widać było, że ma zwichniętą kostkę, ale jednocześnie promieniała szczęściem.
-Nie idź dalej, szefie, nie ma już nikogo - mówi mi jeden z chłopców. Jesteśmy ostatnimi, bo musieliśmy jej pomóc. Poza tym musimy się ukryć, bo wygląda na to, że niedługo będzie padać.
Chłopak ma rację, ale przy ostatnim spojrzeniu w stronę ogrodzenia wydaje mi się, że widzę sylwetkę mężczyzny zarysowaną na tle jasnej chmury pola bitwy. Nie mógł być martwy, bo klęczał, więc postanawiam podejść, ale nie wcześniej niż powiedzieć im, gdzie mają zabrać jego matkę na leczenie.
Gdy odeszli, zwróciłem się w stronę sylwetki, która okazała się być Obamą. Z oczami zagubionymi w nieskończoności powtarzał w pętli jakieś słowa, które w miarę zbliżania się rozpoznałem jako Zdrowaśki.
-Obama, chodź, nie zostań tu. Musimy dostać się do miasta - pytam go o żonę i dwójkę dzieci, bo widząc go samego, rozumiem, że nic dobrego ich nie spotkało.
-Oni odeszli, zostali rozjechani jak króliki, nie mam dokąd pójść, nie chcę nigdzie iść, niech umrę w spokoju! -jak jęczy.
-Po dotarciu tak daleko, zabraniam ci umierać, Obama! No już, wstawaj, do miasta jest tylko kilka metrów.
-Nie jestem Obamą, mam na imię José Luis! Obama i jego rodzina będą tak wygodnie w swoim bunkrze planując jak zdominować planetę, którą jego przyjaciele wysadzili w powietrze.
-Daj spokój, José Luis, czy nadal zamierzasz martwić się o spiski? Twoja żona i dzieci będą szczęśliwe wiedząc, że udało ci się przeżyć i że dotarłeś do tej błogosławionej afrykańskiej ziemi. Z Europy nie zostało już nic. Miasta, które nie zostały zmiecione przez bomby atomowe, są skażone, ale tobie udało się tu dotrzeć! Nie widzisz, że to cud?
-I pomyśleć, że kiedyś to oni, Afrykanie, wspinali się na górę. Europa Co spodziewali się znaleźć na Zachodzie, cywilizację? Cywilizację? Zwierzęta! -To właśnie mieli w naszej krainie! Zwykłe i proste, zwierzęta! Mordercy!
Widząc stan szoku, w jakim znajduje się mój współtowarzysz ucieczki, staram się go podciągnąć i zmusić do pójścia w stronę miasta. Wkładam ramię pod jego rękę, a gdy próbuję owinąć swoją wokół jego talii, czuję, że moja koszula jest ciepła i mokra. Patrzę na swoją rękę i natychmiast się orientuję.
-Jesteś ranny, José Luis. Musimy biec do punktu pomocy, żeby zatamować krwawienie.
-Pozwól mi tu umrzeć. Mówię poważnie, Ricardo - prosi mnie ze łzami w oczach.
Fakt, że moje pierwsze imię było znane, jest mieszanką dumy i smutku. Odkąd uciekliśmy z Hiszpanii tym promem, który udało nam się uprowadzić do Afryki, wszyscy zwracali się do mnie per "szefie". To, że zwracał się do mnie po imieniu, świadczyło o jego zainteresowaniu tym, kim byłem. A raczej tym, kim byłem. Słysząc "Ricardo" przypomniałem sobie czasy, kiedy pracowałem od ósmej do trzeciej, kiedy moimi zmartwieniami było tylko to, jak drogie stały się owoce, benzyna czy prąd, kiedy miałem kraj, dom, ogromną rodzinę, setki przyjaciół, kolegów i znajomych. Ale atak nuklearny zmiótł to wszystko w ciągu zaledwie jednego dnia. Dawne "cywilizowane" kraje były teraz zakaźnym pustkowiem, gdzie żaden człowiek nie mógł przetrwać przez wieki.
-Dalej, kolego! -zachęcam go. Zaraz zacznie padać i musimy się chronić przed promieniowaniem, które przyniesie woda.
-Nie obchodzi mnie już poziom radioaktywności. Straciłem wszystko. Chcę tylko spokojnie umrzeć - udaje mu się powiedzieć, zanim zanika.
Niosę go na plecach i udaje mi się doprowadzić do punktu pomocy, gdzie wkrótce potem potwierdzają, że było to tylko omdlenie. Kula weszła i wyszła czysto, nie naruszając żadnych ważnych organów. Dają mi jego rzeczy osobiste - portfel i plastikową torbę z kilkoma paszportami - aby zachować je dla niego na czas rekonwalescencji. Jestem pod wrażeniem powitania przez personel medyczny i wolontariuszy w obozie dla uchodźców. Wszyscy są miejscowi. Ani słowa wyrzutu: tylko sympatia i pocieszenie. Najechaliśmy ich kraj, ci sami ludzie, którzy jeszcze niedawno uniemożliwiali im przekroczenie granicy w przeciwnym kierunku. Z południa na północ, z północy na południe, jaki jest teraz sens życia?
Deszcz pada na plandekę namiotu w obozie dla uchodźców, gdzie dołączam do żony i córki. Niektóre rodziny, siedząc na łóżkach, rozmawiają o losie tego czy innego przyjaciela. Inni omawiają różne możliwe trasy następnego etapu podróży na południe, szukając bezpieczniejszych, radioaktywnie czystych terenów. Ja zostaję w centrum, obok kuchenki, która ogrzewa pomieszczenie i gotuje wodę na herbatę. W świetle żaru otwieram portfel José Luisa i widzę, że wśród jego dokumentów znajduje się legitymacja członkowska partii politycznej. Pomimo dramatycznego momentu, który właśnie przeżyliśmy, nie mogę powstrzymać się od wybuchu śmiechu, który nagle ucisza rozmowy wszystkich uchodźców w namiocie.
-Szefie, nic ci nie jest? Dlaczego się śmiejesz? -płakała Montse, Katalonka, której udało się na własną rękę, nie umiejąc żeglować, dopłynąć swoją małą żaglówką do wybrzeży Afryki.
-Tak, Montse, nie martw się - odpowiadam, wrzucając dowód osobisty do ognia, nie mogąc powstrzymać jeszcze mocniejszego śmiechu.
Gdy patrzę, jak plastik dokumentu się topi, histeryczny śmiech ustępuje miejsca łzom, a ja mogę wreszcie uwolnić całe nagromadzone napięcie. Przytulając moich bliskich, gorzko płaczę za dniem, w którym ludzkość stracił zmysły.
Dziennikarz. Absolwent Nauk o Komunikacji oraz licencjat z Nauk o Religii. Pracuje w diecezjalnej delegaturze ds. mediów w Maladze. Jego liczne "wątki" na Twitterze dotyczące wiary i życia codziennego cieszą się dużą popularnością.