Fakt, że za kilka miesięcy mają się odbyć wybory, spowodował medialną hulankę, która mnie zadziwia. Jestem jednym z tych, którzy z czystej inercji nadal oglądają wiadomości o trzeciej po południu lub dziewiątej w nocy, mimo indoktrynacji, jakiej poddaje nas ostatnio mały ekran.
W takich czasach można by się spodziewać, że będą informować o zimowych burzach, niekończącej się wojnie ukraińskiej, perspektywach pokonania inflacji i kryzysu gospodarczego... co ja tam wiem!
Jednak od tygodnia, dzień po dniu, pierwszy kwadrans jest nieuchronnie poświęcony strasznej wiadomości: pewna autonomiczna społeczność zdecydowała, że kobiety, które chcą dokonać aborcji na koszt publiczny, są zobowiązane - lub zalecane, a może po prostu doradzane (wersje są różne) - do słuchania przez minutę bicia serca małej istoty wewnątrz nich, zanim ją wyeliminują!
Och, skandal! Partie zajęły stanowisko; niektórzy ich przedstawiciele wielokrotnie rozdarli swoje szaty (przypuszczam, że w tym celu noszą tuniki na rzepy; w przeciwnym razie kosztowałoby ich to drogo). Nawet rząd jest na wojennej ścieżce, gotowy zastosować istniejące przepisy (zaostrzając je w razie potrzeby), aby postępować przeciwko autonomii, która miała takie pretensje, której radni też nie wydają się być w pełni zgodni co do warunków inicjatywy.
Ponieważ w tym momencie filmu my, obywatele, staliśmy się raczej sceptyczni co do motywacji klasy politycznej, nie jest bezpodstawne podejrzenie, że w tym sporze niewielu kieruje się jakąkolwiek inną zasadą niż zwykła rentowność wyborcza. Jeśli tak, to oburzone proklamacje w jednym kierunku lub letnie w drugim byłyby tylko w nadziei na zdobycie kilku tysięcy głosów lub utratę jak najmniejszej ich liczby.
To prawda, że ankieterzy wydają się obecnie mylić z niepokojącą częstotliwością. W takim kontekście muszę wyznać swoją satysfakcję, że niektórzy postawili na swoim, odwracając się od tak marnej księgowości.
Pomijając kalkulacje i strategie, o co w końcu chodzi: o słuchanie? Co w tym złego? Tyryjczycy i Trojanie namawiają nas każdego dnia do wsłuchania się w głos najmniej uprzywilejowanych sektorów społeczeństwa: mniejszości, osób zepchniętych na margines, uciśnionych, tych, którzy nie wiedzą, jak mówić o sobie i nie mają prawników, którzy mogliby stanąć w ich obronie?
Otóż od urodzenia do momentu, gdy nauczą się mówić, dzieci wyrażają się płaczem i uśmiechem; wcześniej tylko małymi kopniakami i uderzeniami serca. Kopnięcia są nieco późniejsze, więc uderzenie serca jest obowiązkową procedurą ogłoszenia: "Oto jestem!" Każdy do własnego rozumienia tego gestu.
Dawniej sądzono, że pompowanie serca rozpoczyna się dopiero w półtora miesiąca ciąży, potem stwierdzono, że zaczyna się już w 21 dniu, a ostatnio wydaje się, że nawet krótko po dwóch tygodniach od poczęcia.
"Bang, bang, bang, bang!". Nie jest to skomplikowany komunikat, ale z pewnością powtarzany i natarczywy: szacuje się, że wszyscy robimy to 100 000 razy dziennie, 35 milionów razy rocznie i ponad 2,5 miliarda razy w ciągu życia ośmiolatka. O ile oczywiście coś - na przykład wypadek lub choroba - albo ktoś - morderca lub fetyszysta - nie przerwie wypowiedzi przed jej naturalnym końcem. Niektórzy uważają, że nie jest to przecież takie złe. To wszystko zależy.
Charles Aznavour, na przykład, skomponował piękną piosenkę, w której po prostu prosił swojego kochanka "by usłyszeć, jak twoje młode serce bije w miłości". Również miliony par, które z ekscytacją przychodzą na pierwszą wizytę u sonografa, nie wymagają bardziej poszlakowych wiadomości.
Oczywiście wcześniej nie było to takie proste: fonendoskop trzeba było przyłożyć do ciężarnej macicy i przypuszczam, że sama zainteresowana nie bardzo wiedziałaby, jak odróżnić bicie własnego serca od serca dziecka.
Ale czasy się zmieniają, i to nie zawsze na gorsze: teraz trudniej jest uciszyć głosy pozbawionych głosu. To mi przypomina, że znałem jezuitę, który pracował w Caracas, w slumsach. Powiedział mi, że slumsy wspinały się po zboczach gór otaczających stolicę. Lepiej w ten sposób - dodał - nie ma możliwości ich ukrycia...". Coś niezupełnie innego dzieje się z tym, o czym mówię.
O płodach można powiedzieć wiele rzeczy, np. ich rzekomo "podludzki" status, niewystarczającą autonomię biologiczną, brak ustalonych praw itp. Napełnia mnie podziwem, że są ludzie zdolni odkurzyć pisma starożytnych autorów, aby udokumentować, że umieszczenie "nieśmiertelnej duszy" w płodzie jest stanem "podludzkim". nasciturus (dusza, w którą zresztą większość z tych, którzy wykuwają takie argumenty, też nie wierzy) występuje z równie dużym lub równie małym opóźnieniem.
Krótko mówiąc, są bardzo sprytne w zaprzeczaniu, że są "ludźmi", wykorzystując fakt, że jedyną rzeczą, jaką biedaki umieją zrobić w łonie matki, jest gest ssania kciuka. Mogą mieć duszę lub nie; mogą być ludźmi lub nie; mogą ssać kciuki lub nie; ale nie ma wątpliwości, że ich serce bije. I, choć nie jestem lekarzem, obstawiałbym, że to drobne kołatanie serca przyspiesza, gdy jakiś stres zakłóca ich zagrożoną egzystencję.
Tylko raz byłem ojcem. Moja córka po urodzeniu ważyła 850 gramów: nie było mowy o tym, by utrzymać ją w naturalnym miejscu do terminu. Zapukała do drzwi planety, gdy według dzisiejszych wytycznych była jeszcze "aborcyjna". Miałam okazję wielokrotnie obserwować ją w inkubatorze, gdzie lampa zapalona w celu kontroli poziomu bilirubiny sprawiała, że jej małe ciałko było półprzezroczyste: widziałam jej żyły, a także (ale nie słyszałam) bicie serca. Mogę zaświadczyć, że trzymała się życia jak limpet, mimo że przy przyjęciu do szpitala powiedziano mi, że może to zrobić na nazwisko matki: nie zasłużyła jeszcze na prawo do posiadania własnego.
Nie wiem, czy widzieliście serial, w którym kilku zawodowych kowali zbiera się, by wykuć i przetestować broń ostrą, którą proponuje im jury. Na koniec mieczem, kordelasem lub scimitarem uderza się w wiszącą ćwiartkę wołowiny, aż rozpadnie się na dwie części, po czym gratuluje się rzemieślnikowi i mówi: "Gratulacje: twoja broń zabija".
Przykład jest makabryczny i prawdopodobnie w złym guście, ale służy mi do dodania, że możemy się spierać ad nauseam o obecność lub brak praw u nienarodzonych. Ale wciąż mamy możliwość pogratulowania przyszłej matce - a przez to i ojcu - mówiąc do nich: "Gratulacje: twoje 'coś'...". późno." Skorzystajmy z okazji i powtórzmy im to, o ile nie zabrania nam tego żadne prawo.