PodpisyJuan Arana

Strach przed guzem

AKomitet jest zaniepokojony faktem, że zanim sprawa dotarła do mojej wiadomości na żywoByły dwie rzeczy, które mnie martwiły. Pierwszy z nich to.ra że przez słuchaniePowiedziałam sobie: "Masz raka".byłoby to bardzo przerażające, lo sintiera jako jeśli rodzaj robaka pożre mnie w środku.

13 czerwiec 2022-Czas czytania: 8 minuty
PowiązanePowiązane wiadomościPamięć o Bogu

Jako siedemdziesięciokilkulatek jestem przyzwyczajony do tego, że. ciało od czasu do czasu dostaję trochę zrzędzenia. To jak posiadanie samochodu, na którym są lata i kilometry. Musisz zabrać go do warsztatu częściej niż wcześniej, a kiedy nadejdzie czas MOT, jesteś przygotowany na to, że będziesz zmuszony sprawdzić to lub zmienić tamto.

Oczywiście nawet jeśli darzysz daną rzecz sympatią i jesteś skłonny wybaczyć jej wady, to i tak liczysz się z tym, że w pewnym momencie nie będzie już warta naprawy i trzeba będzie ją zezłomować, podczas gdy ty zdobędziesz nowy pojazd, być może jeden z tych samojezdnych, elektrycznych.

A jednak, niestety, nie wydaje się możliwe wykonanie podobnego manewru z własnym ciałem: jesteś do niego przykuty o wiele mocniej niż do swojego mechanicznego wierzchowca. Dlatego, jeśli nie można wyleczyć zaburzenia i nie ma możliwości przeszczepu, lepiej uporządkować swoje sprawy i zawrzeć pokój z Nim wyżej.

Jak większość śmiertelników, jestem raczej strachliwy. Ponieważ jednak całe życie cierpiałam na problemy jelitowe, wiem, jak radzić sobie z codzienną harówką i nie przywiązuję większej wagi do zawrotów głowy, kolki i różnych bólów.

Myślałem, że pozbędę się dużego, ale wtedy rutynowa kontrola wykryła coś, co lekarz dyżurny przezornie ocenił jako "małą zmianę". W rzeczywistości były dwa podejrzane, a po odpowiedniej biopsji okazało się, że tylko ten najbardziej niegroźnie wyglądający zasługiwał na straszną nazwę.

Powiedziano mi, że w sumie rokowania są korzystne, a rozwiązanie chirurgiczne będzie prawdopodobnie radykalne. Więc oto jestem, czekając na przejście przez mękę: wizyta jest za dziesięć dni. Pomyślałem, że nie powinienem przegapić okazji, teraz, kiedy po raz pierwszy mogę zobaczyć wilcze uszy.

Być może jest to deformacja zawodowa, ale okazja jest łysa, do doprawienia odpowiednią medytacją antropologiczno-filozoficzną.

Są dwa aspekty do kontemplacji: po pierwsze, jak ja sam przeżywam tę kwestię, nie dając trzech ćwiartek krnąbrnemu. Po drugie, jak to intymne doświadczenie zostaje zakłócone przez interakcję z the inne (lekarze, bliska i mniej bliska rodzina, przyjaciele, koledzy i znajomi).

U Pilar, mojej koleżanki, w bardzo młodym wieku zdiagnozowano raka piersi. Z ogromną odwagą przezwyciężyła to doświadczenie, udało jej się zostać profesorem uniwersyteckim, wyszła za mąż, została matką i żyła pełnią życia, dopóki nie zabił jej drugi guz, tym razem płuc. Dyskutowałem o jej wnętrznościach z moim compadre Javierem, a on powiedział mi: "Byłbym niezdolny. W dniu, w którym zostanie u mnie zdiagnozowane coś podobnego, oddam się bez oporu..." Zabrał go przeklęty kowid, z którym walczył do końca z całą odwagą i męstwem, którego brakiem się chwalił.

Zarówno Pilar, Javier jak i ja jesteśmy (lub byliśmy) filozofami i chrześcijanami. Podwójny motyw, by stawić czoła tym wyzwaniom "jak Bóg przykazał".

Tak więc teraz, gdy nadeszła moja kolej (choć w niewielkim stopniu, co skomentuję później), wydaje się, że jest to odpowiedni moment, aby pokazać, że nauczyłem się czegoś z religii, którą przekazali mi moi rodzice, oraz z zawodu, który wykonuję od ponad pięćdziesięciu lat.

Przecież Heidegger nie powiedział, że człowiek "jest istotą dla śmierci"? Jest to jedna z niewielu jego tez, które cenię.

Teściowa opowiadała mi, że gdy pewnego krewnego eksmitowano, jego żona zaczęła trochę marudzić (nie bez powodu, biedactwo), ale chory uciął ekspansję mówiąc: "Zrób mi przysługę i zadzwoń po księdza, niech przyjdą wszystkie moje dzieci i wnuki, żeby zobaczyły i przekonały się, jak umiera chrześcijanin...".

Godne podziwu, ale tak czy inaczej, nie jestem jeszcze w takiej sytuacji i nie umiałabym zrobić tego samego bez popadania w melodramatyzm.

Zanim sprawa dotyczyła mnie bezpośrednio, dwie rzeczy mnie interesowały.

Pierwszym z nich było to, że kiedy usłyszałam: "Masz raka", przyprawiło mnie to o dreszcze, czułam się tak, jakby jakiś robak pożerał mnie od środka. Myślałam, że wpadnę w histerię i każę usunąć go na miejscu, jak ktoś, kto skacze, gdy zauważy, że wylądował na nim pająk.

Ale nie. Nie przeszedłem też do obozu denialistów, jak ci, którzy chowają głowę pod skrzydła i zwlekają. sine die zalecane leczenie.

Ograniczyłem się do przestrzegania bez pośpiechu i przerwy terminów wyznaczonych przez zwierzchność lekarską. Zaskoczeniem było to, że nie doświadczyłem choroby jako coś dziwnego. Nie utożsamiając się z rzeczą, czułem ją tak samo swoją, jak zdrowe części mojej anatomii. To może być rak, ale w każdym razie jest to mojego raka. Wypowiedziałem mu wojnę, ale on nie jest obcy. To dało mi spokój. Myślę, że zawdzięczam to po części innemu przyjacielowi, który już odszedł, Paco Vidarte, który zrelacjonował epizody swojej choroby na blogu. Pewnego dnia lekarze dali mu pozwolenie na opuszczenie szpitala na kilka godzin, a on zrobił zdjęcie w restauracji, które zamieścił z komentarzem: "To jest stek, który zjadł chłoniak i ja". Jeśli mówi się, że "aż po ogon wszystko jest bykiem", to aby być w zgodzie z samym sobą musimy zaakceptować fakt, że ciało i dusza, zdrowie i choroba, cnoty i wady, radości i smutki, stanowią nierozerwalną część naszej istoty. Udało mi się zacząć być szczęśliwym, kiedy udało mi się pogodzić z moją łysiną i innymi małymi defektami, na które cierpię. Nie będę teraz zgorzkniała z powodu choroby, o której lekarz zapewnił mnie (na jakiej podstawie?), że mnie nie zabije, a co tam! Nawet gdyby mnie to zabiło... Jest taka anegdota o Fryderyku II Pruskim, która zawsze mnie bawiła, a teraz przyszła mi na myśl. Prowadził swoją armię do bitwy, gdy część wojsk uciekła w nieładzie. W galopie odciął dezerterów, mówiąc: "Ale czy naprawdę myślicie, że nigdy nie zginiecie!

Może to rak, ale w każdym razie jest to mój rak. Wypowiedziałem mu wojnę, ale to nie jest kosmita. To dało mi spokój.

Juan Arana

Drugim skrupułem, który miał, było bycie ostatni, który się dowiedział. Każdy, kto uważa, że nie jestem w stanie sobie z tym poradzić, będzie myślał o mnie bardzo mało. Zresztą zawarłem z żoną wzajemny pakt, by nie ukrywać przed sobą powagi sytuacji, gdy ta się pojawi. Na szczęście takie współczujące spiski chyba odeszły do lamusa. Oczywiście, zawsze znajdą się tacy, którzy nie chce wiedzieć. Wielu odmawia poddania się badaniom, a nawet uparcie ignoruje dość jednoznaczne objawy. Oprócz samooszukiwania się, wołają o to, by ich oszukać i wypada im tylko pobłażać, zwłaszcza jeśli niewiele można zrobić, by ich wyleczyć. Ale nawet jeśli medycyna nadal nie potrafi rozwiązać wielu problemów, to przynajmniej udaje jej się przez większość czasu w widzieć ich z daleka.

Inną kwestią do rozważenia jest to, że słowo "rak", dzięki Bogu, staje się mniej dramatyczne. Kiedyś był synonimem wyroku śmierci, przerażenia dla siebie i dla tych, którzy słyszeli o czyimś nieszczęściu, którzy patrzyli na nosiciela syndromu jak na rodzaj widma, umierającego, którego można było spisać na straty, chyba że jako obiekt litości i modlitw.

Ten ostatni punkt jest godny zainteresowania. Jestem osobą wierzącą i jako taka regularnie praktykuję modlitwę. W domu modlimy się na różańcu prawie codziennie i mamy zwyczaj poświęcać każdą tajemnicę w jakiejś intencji, gdyż proponujemy ją po kolei. Jak dla mnie to dobry pomysł, bo mój altruizm wymaga wzmocnienia. Złą rzeczą jest to, że kiedy nadchodzi twoja kolej, spędzasz poprzednie misterium zgrzytając głowami, aby zdecydować, czemu lub komu je zadedykujesz, zamiast skupić się na modlitwie.

W tym sensie posiadanie bliskiej osoby chorej na raka jest bezpiecznym, choć melancholijnym, atutem, ponieważ wielu z nich kończy się pójściem do nieba, podczas gdy to, czego chcieliśmy, to żeby zostali z nami dłużej. To skłoniło mnie do zadania sobie pytania, o co się modlę, a przede wszystkim, o co powinienem się modlić? Oświecił mnie fragment z Łk 4,25-30, gdzie Jezus Chrystus mówi:

"Zaiste wiele było wdów w Izraelu w czasach Eliasza proroka, gdy przez trzy i pół roku nie było deszczu i panował wielki głód w całej ziemi; ale Eliasz nie został posłany do żadnej z wdów izraelskich, lecz do jednej w Sarepcie, w pobliżu miasta Sydonu. W czasach Elizeusza proroka w Izraelu było też wielu chorych na trąd, ale żaden z nich nie został uzdrowiony z wyjątkiem Naamana, który pochodził z Syrii. Kiedy wszyscy w synagodze to usłyszeli, bardzo się rozgniewali.

Pomijając fakt, że moja wiara nigdy nie była taka, która przenosi góry, sam fakt jest jasny i - jeśli się nad nim trochę zastanowić - sprawiedliwy, adekwatny, a nawet pocieszający: cuda i wydarzenia opatrznościowe nie są po to, by zaspokajać zachcianki czy nawet dręczące potrzeby ludzi w ogóle lub modlących się dusz w szczególności. Nie są one po to, aby Bóg dostosował się do ludzkiej wygody, ale na odwrót, abyśmy my dostosowali się do Boskiego projektu (który dla nas jest najczęściej tajny i niejasny).

Zrozumiałe, a nawet zdrowe jest wołanie: "Panie, niech się stanie, jak chcesz, ale proszę, chcę tego!"Jeśli jednak uzyskane efekty są rozbieżne z proponowanymi, absurdem byłoby rzucanie tantry, jak ci parafianie, którzy po tym, jak procesja patrona mająca przyspieszyć koniec suszy okazała się bezskuteczna, optowali za wrzuceniem go do rzeki, krok i wszystko. Nie ma chyba lepszej formuły w tym względzie niż ta, którą posługują się zwykli ludzie: Bóg tak chce!

Borges napisał gdzieś:

Dowodem na śmierć jest statystyka
i nie ma nikogo, kto nie ryzykowałby bycia pierwszym nieśmiertelnym.

Poeta ma prawo mówić, co mu się podoba, ale z całym szacunkiem, zamiast: "correr el albur" powinien był napisać: "tener la veleidad", bo nawet jako albur nie pasuje do niego nieograniczony survival.

Sam Borges napisał opowiadanie, Nieśmiertelny, której bohater osiąga ją za pomocą magii i stwierdza, że jest to coś potwornego. To czego pragniemy (nawet jeśli o tym nie wiemy) nie jest życie wieczne (co dosłownie byłoby dla nas bardzo długie), ale. życie wieczne. Bez raka czy czegokolwiek innego wystarczy, że co rano spojrzę w lustro, by zobaczyć w nim swoją śmiertelność.

Kilka miesięcy temu prowadziłem wykład o Rayu Kurzweilu, szalonej eminencji transhumanizmu, która twierdzi, w ślad za Borgesem, że stanie się pierwszym nieśmiertelnym. Pomyślałem, że najlepszym sposobem na obalenie go będzie pokazanie na tym samym slajdzie powerpoint jego zdjęcie sprzed trzydziestu lat i inne z teraz. Życie nie jest stanem, jest podróżą i jako takie jest tak samo złe zakończyć je za wcześnie, jak i za późno.

Niewskazane jest również, aby tego typu próby były nadmiernie przedłużane. Kończę refleksją na temat tego, czy wskazane jest uświadomienie tym, którzy Cię znają, zagrożenia dla Twojego zdrowia. Arystotelesowsko uważam, że i tu można się mylić zarówno przez nadmiar, jak i przez wadę. Przecież to nie jest tajemnica państwowa, zwłaszcza jeśli jest się już na emeryturze i nie pełni się żadnych stanowisk i funkcji, z których powinno się zwolnić. Z drugiej strony, jeśli sprawy przybiorą zły obrót, nie jest też dobrym pomysłem, aby ludzie mieli na śniadanie twój nekrolog, nie mając okazji wcześniej się pożegnać lub - jeśli brzmi to żałobnie - towarzyszyć ci przez chwilę.

To powiedziawszy, chciałbym zastrzec, że nie jestem tak podejrzliwy, aby sądzić, że szczęśliwy wynik przewidziany przez profesjonalistów i amatorów z res medica moje otoczenie odpowiada na podstępny spisek, aby utrzymać mnie na drzewie figowym. Mam świadomość, że rak prostaty to nie to samo co rak trzustki, przełyku czy mózgu. Mam mniejszą wiedzę na temat stopni złośliwości, ale najwyraźniej miałam też szczęście (bo szczęście, co się nazywa szczęściem, byłoby lepsze, gdybym pozostała zdrowa jak jabłko, nie sądzisz?).

Mam jednak również świadomość, że czasami wszystko idzie nie tak. Moja biopsja, na przykład, nie miała być niczym, a potem wystąpiły komplikacje, które utrudniły mi życie. Czy wyczerpałam już swój limit nieprzewidywalnych nieszczęść?

Statystycy twierdzą, że wierzyć w to byłoby uproszczeniem. Ale, tak czy inaczej, chodzi o to, że nawet w dziedzinie public relations zdarzają się nieoczekiwane efekty, gdy próbuje się nie iść zbyt daleko w jedną lub drugą stronę.

Pierwszym z nich jest to, że wydawać by się mogło, iż nawet pod skałami znajdują się ofiary i osoby, które przeżyły tę samą lub podobną traumę, co jest bardzo budujące, nawet jeśli odbiera ci to światło reflektorów.

Druga jest taka, że jest też mnóstwo ludzi, którzy w dobrej intencji, by cię pocieszyć, mówią ci, że to nic wielkiego, że twój rak to druga czy trzecia liga. Choć po części, w efekcie, dodają ci otuchy, to po części dają ci policzek w ramach kary za to, że udawałeś pannę młodą na weselu, dziecko na chrzcinach czy zmarłego (przepraszam) na pogrzebie.

Dlatego, aby pokazać, że odrobiłem lekcję pokory, nie mówię już, że mam raka, ani guza, nawet małego. Teraz informuję (i to nie wszystkim), że mam usuniętą prostatę, jako dla wszystkich.

AutorJuan Arana

Profesor filozofii na Uniwersytecie w Sewilli, członek zwyczajny Królewskiej Akademii Nauk Moralnych i Politycznych, profesor wizytujący w Moguncji, Münster i Paryżu VI -La Sorbonne-, dyrektor czasopisma filozoficznego Natura i Wolność oraz autor licznych książek, artykułów i wkładów do prac zbiorowych.

PowiązanePowiązane wiadomościPamięć o Bogu
Biuletyn informacyjny La Brújula Zostaw nam swój e-mail i otrzymuj co tydzień najnowsze wiadomości z katolickim punktem widzenia.
Banery reklamowe
Banery reklamowe