Rodrigo Guerra uzyskał doktorat z filozofii w Międzynarodowej Akademii Filozoficznej w Księstwie Liechtenstein, jest założycielem Centro de Investigación Social Avanzada (CISAV, Meksyk) i sekretarzem Papieskiej Komisji ds. Ameryki Łacińskiej.
Kilka tygodni temu Guerra był jednym z prelegentów na I Congreso Internacional Hispanoamericano zorganizowanym przez UNIR i UFV. Na tym spotkaniu Guerra przypomniał, że "kultura latynoamerykańska ma podłoże nieracjonalistyczne, oparte na wierze katolickiej, która broni godności osoby". W rozmowie z Omnesem opowiada o tym podstawowym substracie kultury latynoamerykańskiej.
Od pewnego czasu jesteśmy świadkami windykacji kultur prekolumbijskich, które oskarżają misjonarzy o eliminację / wymazanie wcześniejszej kultury czy systemów społecznych w celu narzucenia "wizji chrześcijańskiej i europeistycznej". Czy to twierdzenie jest prawdziwe?
- Współczesnej historiografii udaje się przezwyciężyć ideologiczne uproszczenia z przeszłości. Na przykład te, które rozpowszechniły się około 1992 roku, z okazji 500-lecia odkrycia Ameryki. Zarówno "czarna legenda", jak i "różowa legenda" są owocem jednoznacznej racjonalności, która neguje analogiczny "etos" latynoamerykańskiej kultury barokowej.
Bez analogii nie ma drobnych niuansów, nie ma analitycznego i zróżnicowanego zrozumienia złożonego procesu, jakim jest przybycie ludów europejskich do Ameryki.
Z drugiej strony, czymś, co poza akademickimi kontrowersjami zawsze pomaga spojrzeć na sprawy z większą perspektywą, jest impreza w guadalupano. Racjonalność wprowadzona przez św. Marię z Guadalupe jest tą, która dopuszcza miscegenację, inkulturację Ewangelii i decydującą opcję dla najuboższych. Ta logika niewątpliwie rekompensuje militarną perspektywę konkwistadorów i otwiera oryginalną drogę ewangelizacji dla misjonarzy od 1531 roku. Kultury prehiszpańskie zostały niewątpliwie poszkodowane. Na przykład korona hiszpańska nie miała żadnych środków do głoszenia krzyża poza mieczem. Ponadto choroby europejskie zdziesiątkowały ludność. Ale doświadczenie spotkania z macierzyństwem z nieba, które ogłasza ludziom krzyż, było wielkim błogosławieństwem. "bardzo prawdziwy Bóg, dla którego się żyje", generował socjologicznie rozpoznawalną oryginalność. Wygenerowała ona nowy naród: Amerykę Łacińską,... "Patria grande", wyjątkowe braterstwo, które pozwala Argentyńczykowi i Meksykaninowi uznać się za "braci", pomimo odległości.
Kościół prosił o przebaczenie za błędy historyczne popełnione nie tylko w Ameryce Łacińskiej, ale i w innych miejscach. Czy ta prośba o przebaczenie byłaby konieczna, gdyby fakty były kontekstowane w każdym okresie?
- Wiara w Jezusa Chrystusa czyni nas wszystkich braćmi i siostrami. Nie tylko synchronicznie, ale i diachronicznie. To dlatego w tajemniczy sposób solidaryzujemy się z grzechami popełnionymi w przeszłości przez niektórych katolików i dlatego dziś wszyscy musimy na nowo nauczyć się prosić o przebaczenie. Nie tylko papież musi to zrobić. To ja, w pierwszej osobie, muszę pogodzić się z moją historią.
Jedność narodów nie jest jednością ideologii, władzy politycznej czy rynku. Jedność ludów to pogodzona wielość, to empiryczne doświadczenie ponownego spotkania i objęcia, dzięki któremu można iść dalej. Kiedy naród nie opłakuje swoich błędów, nie znajdzie sposobu, by cieszyć się ze swoich zwycięstw. Dlatego tak ważne jest przesłanie Ewangelii.
Tylko od Chrystusa ludzie i kultury mogą pokonać łatwe antagonizmy, fanatyczny radykalizm i społeczne pęknięcie.
Czy historia jest zdradzana, gdy patrzy się na nią przez paradygmaty teraźniejszości?
- Nauka i sztuka interpretacji historii to złożone zadanie. Każdy akt hermeneutyczny wymaga nie tylko finezyjnych narzędzi teoretycznych - takich jak analogia - ale także ćwiczenia cnót, zwłaszcza roztropności. Roztropność pozwala nam rozpoznać to, co skończone jako skończone i to, co transcendentne jako transcendentne jednocześnie na płaszczyźnie praktycznej.
Innymi słowy, historia zostaje zdradzona, gdy postrzega się ją jako zwykłe zjawisko empiryczne bez horyzontu metafizycznego. To właśnie horyzont metafizyczny umożliwia podwójny ruch: z jednej strony rozpoznanie faktu w jego kontekście, aby nie oceniać go z kategorii, które mogą być dla niego nieodpowiednie, np. pochodzących z innej epoki.
Ale z drugiej strony, metafizyczne rozumienie historii pozwala także na ocenę faktu w jego metahistorycznej perspektywie. Perspektywa ta nie jest czymś "egzogenicznym", lecz ostatecznym sensem realnego-konkretnego, który pojawia się jako wymóg, jeśli weźmie się pod uwagę całość czynników realnego.
W szkole myślenia, z której się wywodzę, metahistoryczne rozumienie faktu praktycznie pokrywa się z odwiecznymi postulatami antropologii integralnej, która patrząc na osobę jako "najdoskonalszą w naturze", rozumie ją także jako najbardziej jednostkową, a więc najbardziej "historyczną".
Rozumiem, że modne jest mówienie o "paradygmatach". Jednak ówczesne paradygmaty nie są ostatecznym horyzontem inteligencji. Gdyby były, znaleźlibyśmy się w więzieniu nie do pokonania, które między innymi hamowałoby postęp historyczny. Prawdziwy horyzont ludzkiej inteligencji osiąga się wtedy, gdy osoba jest wychowywana w niecenzuralności, w maksymalnym realizmie, w otwartości na możliwość daru, który przekracza nasze własne uprzedzenia i zaskakuje nas. Nic nie jest bardziej aktualne niż Grzegorz z Nyssy, gdy mówi: "Tylko zdumienie wie".
Czy cierpimy z jednej strony na rodzaj lęku, z drugiej zaś na hiperestezję wobec wszelkich uwag, które mogłyby zostać opatrzone etykietą "kolonializmu"? Czy również w Kościele popadliśmy w redukcjonizm wobec naszej historii krzewienia wiary?
- Współczesne potępienie, w niektórych szkołach, myśli "kolonialnej", która narzuca się z logiki pana i niewolnika, pokazuje, jak wiele jesteśmy dziś dłużnikami Hegla. Z kolei perspektywa "dekolonialna" powołuje się na wiedzę usytuowaną i chęć demontażu gęstego europocentryzmu, który istnieje w niektórych środowiskach. Gdy kwestie te podejmowane są bez wyraźnego określenia ich heglowskiego dziedzictwa, a więc i immanentystycznego ograniczenia, łatwo stają się dyskursywnymi pułapkami. Na wstępie przyjmuje się wiele przesłanek, które wymagają krytycznej analizy.
To nie jest miejsce na takie ćwiczenia. Zaryzykowałbym po prostu stwierdzenie, że nauki społeczne wielokrotnie stają się ofiarami samych siebie, gdy absolutyzują jakiś fragment i czynią go najwyższym kryterium hermeneutycznym. Dziś potrzebujemy bardziej holistycznej perspektywy, by nie zdradzić rzeczywistości. Podzielam potrzebę myślenia w kontekście. Podzielam potrzebę potępienia przewrotnej racjonalności instrumentalnej. Zgadzam się, że wciąż istnieją subtelne i nie tak subtelne mechanizmy kolonizacji, np. w Ameryce Łacińskiej. Ale także, wraz z tym wszystkim, jestem przekonany, że jesteśmy powołani do czegoś więcej.
O sile kontekstu i znaczeniu "usytuowanego" można mówić jedynie z wyższego parametru, który wykracza poza nie. Jeśli tego nie zrobimy, nawet nasza własna afirmacja znaczenia kontekstu będzie musiała zostać skontekstualizowana, i tak dalej, w niekończącym się procesie.
Również w Kościele łatwo wpadamy w socjo-analityczne "mody", jawnie lub ukrycie. Ale właśnie w doświadczeniu, które nazywamy "Kościołem", nie w jego koncepcji, nie w jego teorii, ale w "doświadczeniu" empirycznej przyjaźni, jaką jest "Ekklesia", nauczyłem się kochać mój lud, moją historię, ze wszystkimi jej ranami pochodzenia "kolonialnego", i odkryłem, że dialektyka pan - niewolnik nie ma ostatniego słowa. Rzeczywistość ma napięcia, niektóre z nich bardzo bolesne, ale prawdziwe ich przezwyciężenie, prawdziwe "Aufhebung", dokonuje się poprzez poszukiwanie wyższej syntezy w ramach logiki daru ekstremalnego, to znaczy w ramach ponownego spotkania z tym, co istotowo-chrześcijańskie. Dlatego tak ważna jest lektura Romano Guardiniego i Gastona Fessarda. Dlatego między innymi musimy pozwolić się wychowywać papieżowi Franciszkowi.
Doświadczenie pokazuje, że dobra nowina Ewangelii, przeżywana w komunii, jest źródłem odnowionego człowieczeństwa, czyli prawdziwego rozwoju.
Rodrigo Guerra. Sekretarz Papieskiej Komisji ds. Ameryki Łacińskiej
Czy wiara rzeczywiście przyczyniła się do rozwoju ludów obu Ameryk?
- Ameryka Północna składa się z Kanady, Stanów Zjednoczonych i Meksyku. Ameryka Środkowa rozciąga się od Gwatemali do Panamy. Ameryka Południowa rozciąga się od Kolumbii do Patagonii. W Ameryce Południowej, jak w ogóle w całym regionie latynoamerykańskim, od 1531 r. wiara jest najważniejszym czynnikiem wyzwolenia i walki o godność wszystkich, zwłaszcza ostatnich i wykluczonych.
Ci, którzy próbują argumentować, że wiara nie przyczyniła się do rozwoju i emancypacji Ameryki Łacińskiej, są spadkobiercami starego oświecenia i starych teorii sekularyzacji. To ostatnie, nawiasem mówiąc, nie spełniło się w Ameryce Łacińskiej, o czym zaświadczy nawet najbardziej roztargniony obserwator w dowolnym dniu 12 grudnia w Tepeyac.
Ci, którzy obecnie uważają, że wiara nie przyczyniła się do rozwoju Ameryki Łacińskiej, dobrze by zrobili, gdyby uważnie zastanowili się nad "Nican Mopohua"; dziełem Vasco de Quiroga; argumentami Bartolomé de las Casas i Francisco de Vitoria na rzecz równej godności ludzkiej ludności tubylczej; bogatą kulturą Wicekrólestwa; a w szczególności nad barokiem latynoamerykańskim, na przykład w Puebli, Peru czy Ekwadorze. Nic lepiej nie przełamuje iluminizmu niż wielotygodniowa piesza pielgrzymka do jakiegoś sanktuarium maryjnego z naszymi ubogimi, odwiedzenie redukcji jezuickich w Urugwaju, przeżycie popularnego festiwalu w Nikaragui, czytanie na głos siostry Juany Inés de la Cruz, uklęknięcie przy grobie świętego Oscara Arnulfo Romero w Salwadorze lub niesienie trumien dwóch starszych jezuitów, niedawno zamordowanych przez zorganizowaną przestępczość, w Sierra Tarahumara.
Poza teoriami i dyskursami, to właśnie w doświadczeniu dobra nowina Ewangelii, przeżywana w komunii, jest źródłem odnowionego człowieczeństwa, czyli prawdziwego rozwoju.
Jeśli przyjrzymy się wielu iberoamerykańskim tradycjom kulturowym, zdamy sobie sprawę, że wiara chrześcijańska dołączyła do poprzednich tradycji i przyczyniła się do ich ważności. Czy południe Ameryki jest przykładem inkulturacji wiary?
- Ameryka Południowa, Ameryka Środkowa i Meksyk są dobrymi przykładami ewangelizacji inkulturowanej i inkulturacji Ewangelii. W każdym kraju jest inna modulacja. Ale we wszystkich można rozpoznać pewien stopień inkulturacji. Jednak najwłaściwszym słowem na określenie tego zjawiska nie jest "unia" między wiarą chrześcijańską a "poprzednimi tradycjami", ale "wcielenie".
W tajemnicy Wcielenia wszystko, co ludzkie, zostaje przyjęte, ponieważ tylko to, co przyjęte, zostaje odkupione. "Analogia Wcielenia" - jak mówił św. Jan Paweł II - jest tym, co kieruje właściwą relacją między wiarą chrześcijańską a kulturami. Tylko w ten sposób nie ma zniszczenia, ale cierpliwe i czułe objęcie. Objęcie, które zakłada wszystkie przedhiszpańskie znaki i języki, aby je oczyścić i wywyższyć poprzez łaskę.
Logika zniszczenia nie jest częścią chrześcijańskiego głoszenia. Ktoś kiedyś powiedział mi: "ale grzech trzeba zniszczyć". Rzeczywiście, grzech rodzimy i grzech europejski muszą być "zniszczone" miłosierdziem i czułością, które pochodzą z serca Jezusa. To miłosierdzie "wygasza" grzech. Nigdy unicestwienie drugiego człowieka. To Boże miłosierdzie jest tym, co zbawia. Wszystko inne to gwałtowny pelagianizm. Ewangelizacja w sposób radykalnie inkulturowany jest sednem przesłania Dziewicy z Guadalupe do św. Juana Diego.
¿Jak doświadczasz, z perspektywy amerykańskiej i katolickiej, procesu dechrystianizacji, który ma miejsce w wielu miejscach?
- W małych neokonserwatywnych kręgach dechrystianizacja jest postrzegana w kategoriach cywilizacyjnego upadku. W różnych momentach historii Kościoła latynoamerykańskiego konserwatywna redukcja chrześcijaństwa do norm moralnych prowadziła do bardzo błędnych diagnoz kryzysu kulturowego. Symetrycznie, jak w lustrze, z radością świętuje się dechrystianizację widzianą ze strony grup postępowych. Redukcja chrześcijaństwa do "ideologii wspólnych wartości" prowadzi również do błędnych diagnoz na temat wyzwania współczesności. Utożsamianie postępu Królestwa Bożego z pozornym "postępem" współczesnego relatywistycznego społeczeństwa kończy się potwierdzeniem, że prawdziwym chrześcijaństwem jest to, które istnieje w zsekularyzowanych, czysto "humanistycznych" wspólnotach.
Dechrystianizacja istnieje bardziej z powodu słabości tych z nas, którzy preferują mieszczańskie chrześcijaństwo, przyzwyczajeni do istnienia w strefie komfortu, niż z powodu "przewrotności" i "strategii" tendencji antychrześcijańskich.
Rodrigo Guerra. Sekretarz Papieskiej Komisji ds. Ameryki Łacińskiej
Oba stanowiska są poważnym błędem. Neokonserwatyści i postępowcy, pozornie przeciwieństwa, są w sercu dziećmi tej samej oświeceniowej matrycy. Teologiczna lektura historii dokonywana przez biskupów latynoamerykańskich od II Konferencji Ogólnej Episkopatu (Medellín, 1968) do V Konferencji Ogólnej, która odbyła się w Aparecidzie (2007) jest różnorodna. Procesy dechrystianizacji współistnieją z nowymi poszukiwaniami, które powodują, że serce ludzkie nadal tęskni za pełnią prawdy, dobra, piękna i sprawiedliwości, którą może wypełnić i przewyższyć tylko Chrystus. Ujmę to inaczej: Kościół latynoamerykański jest dzieckiem Soboru Watykańskiego II. W Radzie jest pełna świadomość dramatu naszych czasów. Ale wobec tego dramatu nie staje się z lękiem przed światem, ani z naiwną aprobatą dla jego "światowej" inercji.
"Dechrystianizacja" jednostek, rodzin i społeczeństw jest nie tyle "wrogiem", co "szansą", by z witalnością odtworzyć chrześcijaństwo empiryczne, doświadczalne, sakramentalne, nie reakcyjne, ale wspólnotowe i misyjne. Aby to zrobić, trzeba, co ciekawe, namiętnie kochać świat. Nie po to, by przeoczyć jego nietrafność. Ale przyjąć ją i uznać, że w niej zawsze mieszkały i będą mieszkać ruchy Ducha Świętego, które poprzedzają nas w dynamizmie misyjnym.
Innymi słowy: dechrystianizacja istnieje bardziej z powodu słabości tych z nas, którzy preferują mieszczańskie chrześcijaństwo, przyzwyczajeni do istnienia w strefie komfortu, niż z powodu "przewrotności" i "strategii" tendencji antychrześcijańskich. Dlatego tak aktualne jest słuchanie papieża Franciszka, gdy mówi do nas o "Kościele wychodzącym", zwróconym na misję, a nie na reakcję. Wychodzi na peryferie, czyli na obszary na obrzeżach, pełne zagrożeń, ale potrzebujące Chrystusa.