Moje wspomnienie ostatnich miesięcy życia Marguerite jest mieszaniną smutku i łagodności. Była czułą i silną kobietą, która mimo niesprzyjających okoliczności życia miała cnotę utrzymywania uśmiechu na powierzchni.
Rodrigo poznał ją w 2016 roku. W tym czasie on był studentem biznesu, ja studentem prawa i wraz z grupą przyjaciół próbowaliśmy uruchomić inicjatywę społeczną. Chcieliśmy umożliwić młodym studentom uczelni kontakt z dziadkami, którzy zostali porzuceni we własnych domach. Byłoby to wumowa typu in-winMy uczylibyśmy się z doświadczeń starszych, a oni byliby uwolnieni od swojej samotności.
Wybraliśmy, aby zacząć w zagrożonym miejscu: mieszkańcy La Pincoya, morze domów o powierzchni 60 metrów kwadratowych ustawionych wśród asfaltowych, ale wąskich ulic, których cynkowe dachy sięgają do podnóża wzgórz, które zamykają Santiago de Chile od północy. To właśnie tam udaliśmy się na zwiedzanie. Na miejscowym posterunku policji poradzono nam, abyśmy umawiali się na wizyty w sobotnie poranki, gdyż wtedy handel narkotykami jest w stanie spoczynku.
Proboszcz ze swojej strony zasugerował, abyśmy założyli białe koszulki, aby ludzie kojarzyli naszą obecność z wolontariuszami parafialnymi pracującymi przy innych inicjatywach, bo to zapewni nam większe bezpieczeństwo. Następnie chodziliśmy od drzwi do drzwi pytając, gdzie mieszkają dziadkowie, którzy byliby zainteresowani przyjęciem gości na rozmowę.
Mimo początkowych obaw, ludzie przyjęli nas ciepło, zapoznaliśmy się z okolicą i odkryliśmy, że problem samotności jest częsty i przejmujący. Sobota po sobocie odwiedzaliśmy dziadków, aby ich wysłuchać, pogratulować któremuś z nich urodzin lub poświęcić im chwilę rozmowy. Nie byliśmy lekarzami, psychologami czy pracownikami socjalnymi, a jedynie niedoświadczonymi młodymi ludźmi, którzy z każdej wizyty wychodzili z pełnym sercem i poruszoną duszą.
Bardzo szybko Rodrigo poznał Madame Margaritę. Przedstawiono go Melowi, młodemu francuskiemu misjonarzowi, który od kilku miesięcy pracował w tym rejonie. Podczas tego spotkania Marguerite chętnie rozmawiała, a Rodrigo powiedział jej, że wróci. Kiedy powiedziała, że urodziła się w 1942 roku i ma 74 lata, był zaskoczony, zarówno z powodu jej pewności siebie w udzielaniu im tej delikatnej informacji, jak i dlatego, że wyglądała na 15 czy 20 lat starszą.
Była niska i nieco pulchna, nosiła wysoko upięte włosy, które na głowie kiełkowały jak łan białej pszenicy, ubrana była w luźną kurtkę z niebieskiego polaru i szalik (przy kolejnych wizytach zamieniła go na znacznie bardziej elegancki czarny sweter ze złotymi guzikami), miała duże, wyraziste brwi i była niewidoma na lewe oko. Chodziła z trudem i skarżyła się, że bolą ją mięśnie po prawej stronie ciała. Jej największym problemem nie był jednak ból fizyczny, ale samotność. Była wdową i mieszkała w swoim małym domku w towarzystwie dwóch małych psów i jednego z sześciorga swoich dzieci, którego niestety widywała bardzo rzadko i który również doprowadzał ją do płaczu z niepokojącą częstotliwością, gdyż był ciężkim alkoholikiem. Z pozostałymi dziećmi widywała się "późno, źle i nigdy", gdyż wszystkie oprócz córki również były alkoholiczkami.
Dwie soboty później Rodrigo wrócił w towarzystwie José Miguela. Margarita była pod wrażeniem tego, że młodzi mężczyźni dotrzymali obietnicy, podziękowała Bogu i z radością przyjęła ich do swojego domu. Usiedli w niskich fotelach w salonie i szybko się poznali. Najpierw opowiedział im o swoim dzieciństwie w mieście Talca, a potem przeszedł do tematów, które bardziej go dotyczyły, aż doszedł do swoich dzieci. Tam wreszcie otworzyła całkowicie swoje serce i opowiedziała im, drżącymi ustami i nieśmiałymi słowami, o czarnym smutku: tydzień wcześniej syn, który z nią mieszkał, zmarł na skutek zatrucia alkoholowego.
Ten biedny człowiek cierpiał z powodu tego uzależnienia od dawna, ale kiedy powiedziano mu, że jego jedyny syn powiesił się z powodu problemów z handlem narkotykami, stracił kontrolę: stał się zdesperowany i trzymał się butelki jak rozbitek deski. Spędził tak rok, pogrążony w najstraszliwszej udręce, aż jego ciało nie mogło przyjąć więcej i zrezygnował z życia.
Margarita opowiedziała te nieszczęścia Rodrigo i José Miguelowi, jakby byli długoletnimi przyjaciółmi, długo i szczegółowo: udało jej się mówić, lamentować i płakać. Po półtoragodzinnym katharsis poczuła, że skończyła: otarła łzy chusteczką i spojrzała moim przyjaciołom w oczy, czy też to, co z nich zostało, bo teraz byli już jakby skamienieli z szoku. Marguerite uśmiechnęła się dziecinnie i podziękowała im: "Gdyby nie wy, nie miałabym komu się wyładować... teraz czuję większą ulgę. Dziękuję.
Odpowiedzieli krótko i zdali sobie sprawę, że są spóźnieni, więc się pożegnali. Otwierając drzwi, mrugnęła do nich zdrowym okiem i błagając oczami, by wrócili, dodała: "Nigdy mi się z wami nie znudzi, obiecuję!". Rozstali się, a ona poszła do kuchni, by przygotować obiad, uśmiechając się, podczas gdy zegar ścienny wznowił swoje zwykłe, powolne tempo.
Rodrigo wrócił dwa tygodnie później. Tym razem z tą niespodzianką, że towarzyszył mu José Tomás, pyzaty i sympatyczny student, który urodził się w Talca, tak jak Margarita! Rozmowa była ujmująca i przeplatana śmiechem i wesołością, wzięli nawet selfie. Ceremonia pożegnania miała bardziej uroczyste zakończenie: "Moje drzwi są dla was otwarte, a jeszcze bardziej, jeśli przyjdzie Talquino" - powiedziała im, promieniejąc z radości.
W następnych miesiącach odbyły się jeszcze trzy wizyty, w których Rodrigo zdołał nakłonić do towarzyszenia mu więcej studentów uniwersytetu: zrobiono jeszcze kilka zdjęć, pewnego dnia José Tomás podarował Margaricie dwa z tych oprawionych w ramki zdjęć, ona zaś zażartowała z Talquino i pożegnała się czułymi i różnorodnymi zwrotami, takimi jak: "Dziękuję, że przyszłyście, dzieci, mam was za rodzinę" lub "Muszę podziękować Bogu za wysłanie tych dzieci na uniwersytet". lolos tak przystojny, by mnie zobaczyć".
W październiku dołączyłam do planu pierwszą wizytę na Margaricie. Wtedy było nas już sześciu w świcie. Pamiętam, że zaparkowaliśmy przy miejscowym posterunku policji, jak to mieliśmy w zwyczaju, i zaczęliśmy chodzić po mieście w naszych białych koszulkach.
Był bardzo błękitny i ciepły sobotni poranek, bezchmurny, gangi narkotykowe spały mimo głośnego reggaetonu, który płynął z niektórych domów jak muzyczne dysze, panie wyszły z domów pchając małe płócienne walizki na kółkach, żeby kupić warzywa na osiedlowym targu, dzieci grały w piłkę na ulicy i zatrzymywały piłkę, żeby spojrzeć na nas z pewnym sceptycyzmem.
Kiedy dotarliśmy do narożnika wychodzącego na alejkę naszej babci, zrozumieliśmy, że coś się stało. Na wielu drzwiach wejściowych sąsiedzi zawiesili białe balony. W tle, przy domu z białą bramą, w którym mieszkała Margarita, widzieliśmy tłum ludzi.
Rodrigo uśmiechnął się, choć niespokojnie: "Powiedział mi, że jego córka wychodzi za mąż, ale nie wiedziałem, że to będzie dzisiaj. Jedźmy!", i podniósł tempo. Poszliśmy za nim i gdy tylko dotarliśmy do frontowych schodów, zobaczyliśmy otwarte drzwi i około 15 bardzo poważnych, swobodnie ubranych, ale dostojnych ludzi, którzy patrzyli na nas.
W środku grupy wyróżniał się mężczyzna w średnim wieku, który opierając się na ramionach pozostałych obserwował nas ze szczególną intensywnością. Był łysy, ubrany w sportową kurtkę i spodnie oraz brudne trenażery. Szybkim ruchem zdjął okulary przeciwsłoneczne i wychylił się, by lepiej przyjrzeć się nam swoimi zaczerwienionymi oczami. Wydawało się, że nas rozpoznał, przepchnął się przez tłum i zszedł po trzech stopniach, które nas dzieliły, by powitać nas z grymasem goryczy, wyrzutów sumienia i wdzięczności: "Przyszliście, przyszliście, nie mogę uwierzyć, że przyszliście też na stypę mojej matki, dziękuję, dziękuję" - wykrzyknął, serdecznie podając rękę każdemu z nas, gdy przetwarzaliśmy, co się dzieje.
Weszliśmy do domu, a on przedstawił nas swoim braciom, trzem grubym, źle ogolonym mężczyznom, których płaskie twarze zdradzały gęsty, krypto-smutek, oraz szerokiej kobiecie, która wydawała się bardziej empatyczna. Przywitali nas spojrzeniem pełnym głębokiego szacunku i nagle znaleźliśmy się w pierwszym rzędzie, otaczając trumnę, w której Señora Margarita spoczywała w pokoju. Niespodzianka, którą dostaliśmy była ogromna, zupełnie się jej nie spodziewaliśmy!
Przez szybę, która pokazywała twarz zmarłej, widziałem, że się uśmiechała, po raz ostatni. Wyrażała czystą radość, jakby chciała nam zostawić swoją siłę, swoje zaufanie do Boga, swoją wdzięczność za życie. Krewni obserwowali nas ze ścian, ale my pozostawaliśmy zaabsorbowani, wpatrzeni w te zamknięte oczy, te spokojne brwi i ten szczery uśmiech. Syn, który nas powitał, zmagając się ze łzami, które wciąż uciekały jak źle zakręcony kran, przełamał lody. Poufnym tonem, ale z oczywistym zamiarem, by wszyscy go usłyszeli, powiedział do nas:
-Nie byłem u matki od dwóch czy trzech lat. Rozmawialiśmy przez telefon, ale bardzo sporadycznie. Przez ostatnie miesiące opowiadała mi tylko różne rzeczy o tobie i pytała, czy wiem, kiedy chłopcy z uczelni znów ją odwiedzą..." Otarł łzy rękawem dresu, westchnął jakby dla złapania oddechu i kontynuował, choć patrząc w podłogę, z jękiem: "Porzuciliśmy ją.
Bracia też spojrzeli w dół, odczekaliśmy kilka sekund, a on z trudem kontynuował.
-I kiedy my byliśmy zajęci robieniem własnych rzeczy, ty przyszedłeś nas zastąpić. Daliście naszej mamie rodzinę w jej ostatnich miesiącach życia. Dlatego chcieliśmy..." Spojrzał na swoich braci, ci przytaknęli, a on wskazał na mały stolik w rogu pokoju, którego wcześniej nie zauważyłem. Ahem, chcieliśmy umieścić tutaj, u stóp Dziewicy, dwa zdjęcia, które zrobiłeś z moją mamą.
Była tam, faktycznie, przed gipsową figurką Matki Boskiej z Lourdes i zdjęciem męża oraz innym, zmarłego syna, w pierwszym rzędzie, we dwoje na środku sali. selfie oprawione zdjęcia, które José Tomás podarował Margaricie jakiś czas temu, stojące przed trumną. Nie wiedzieliśmy, co powiedzieć, gardło nam się zacisnęło i nie mogliśmy odpowiedzieć: Rodrigo płakał jako pierwszy, potem José Tomás też się załamał i wszyscy skończyliśmy płacząc, my i dzieci Margarity, zjednoczeni z resztą członków rodziny, którzy byli świadkami rozmowy, wszyscy trzymając się za ręce wokół trumny. Odmówiliśmy Ojcze nasz, Zdrowaś Mario i Chwała Ojcu, wszyscy razem w niezapomnianej chwili komunii, podczas gdy my kontemplowaliśmy twarz zmarłej Margarity, tak udręczoną, jak i uśmiechniętą, ten uśmiech, który przyciągał wszystkie oczy i pocieszał nas myślą, że jest w lepszym miejscu, uwolniona w końcu od cierpień ziemskich, objęta być może przez męża, syna i wnuka w zaświatach; tyle bólu nagle przemieniło się w szczęście, jak róża otwiera się po podlaniu łzami i krwią. Jej uśmiech dodawał nam otuchy: "Przybyliście! -wydawało się, że chce wykrzyknąć z niewyobrażalną radością, "przyszliście nawet na moje czuwanie, dzieci, dziękuję! Swoją drogą, wyglądam rewelacyjnie. Kiedy przyszłam tu po raz pierwszy, widziałam Boga tylko oczami duszy, ale potem bardzo przystojny seraf użyczył mi niektórych oczu, które nosi w swoich skrzydłach, i nie wyobrażacie sobie, jak dobrze tu widzę! Przyjdźcie wkrótce, dzieci, i nie przejmujcie się zbytnio bólem, który znosicie w życiu, bo wszystko to znajduje tu swoją pociechę. Przyjdźcie też i mnie tu zobaczyć, nie bądźcie długo!".
Wyszliśmy na ulicę w milczeniu, w towarzystwie braci z powagą procesji Wielkiego Tygodnia. Spojrzeliśmy na siebie i nie wiedzieliśmy jak się pożegnać. Najpierw uścisk, potem kolejny. Obietnice modlitwy, nowe podziękowania, zdjęcie. W końcu udało nam się rozdzielić i w milczeniu wróciliśmy do samochodu, mając świadomość, że zawsze będziemy nosić w sercu Margaritę i jej uśmiech. Nie byliśmy ani lekarzami, ani psychologami, ani pracownikami socjalnymi, to prawda, że nie mogliśmy udzielić jej fachowej pomocy, ale mieliśmy to szczęście, że zostaliśmy adoptowani przez Margaritę jako jej wnuki i takimi pozostaniemy na zawsze.