Hernán właśnie wrócił do Caracas ze stażu medycznego. Od misji San Francisco de Guayo minęło siedem godzin podróży rzeką i dziesięć godzin drogą. Wyczerpany, mówi powoli, ważąc słowa, jak ktoś, kto musi rozeznać się między doświadczeniami i pewnymi ponurymi refleksjami, które zajmowały go w ciągu tych miesięcy.
Misja Guayo jest domem dla około 1500 rdzennych Warao (ludzi pływających na kajakach), którzy żyją w palafitos (budynki na palach na terenach zagrożonych powodzią) na brzegach delty Orinoko na dalekim wschodzie Wenezueli. Posiada mały szpital, kościół, szkołę i niewiele więcej. Szpital misyjny obsługuje około dwudziestu małych społeczności rozrzuconych w labiryncie wody i dżungli. Nie mówią po hiszpańsku. W swoich pozbawionych ścian palafittes Waraos nie mają wody pitnej poza tym, co zbierają z deszczu. Żywią się rybami, bulwami i arepą kukurydzianą.
Waraowie są najbardziej pokojowo nastawionymi do świata prekolumbijskimi ludami tubylczymi. Rozproszyli się po delcie, by uciec przed wojującymi plemionami. Mężczyźni łowią ryby, a kobiety opiekują się dziećmi i wykonują rękodzieła, które sprzedają jak najlepiej. Mimo coraz większej inkulturacji, przepaść między tymi dwoma światami pozostaje ogromna. To właśnie prześladuje młodego lekarza, gdy opisuje poniżej misję Guayo.
W warunkach krytycznych
We wsi nie ma stałego lekarza. Tylko ci z nas, którzy są stażystami. Ciągłość opieki medycznej opiera się na trzech pielęgniarkach, z których dwie są siostrami misjonarkami kapucynkami. Najbliższy szpital ogólny jest oddalony o kilka godzin żeglugi. Czasami widzimy ponad stu pacjentów dziennie. Niektórzy z nich przybywają wiosłując ponad trzy godziny ze swoich osad rozrzuconych po delcie.
Stopniowo opanowywaliśmy sytuację. Te społeczności mają poważne kłopoty z przetrwaniem. Niektóre zostały wymazane przez dwie dominujące choroby: gruźlicę i HIV.
Prawie połowa urodzonych nie osiągnie wieku pięciu lat. Bardzo wysoka śmiertelność niemowląt wynika z odwodnienia, spowodowanego głównie przez choroby biegunkowe. W dodatku woda przywożona przez państwowe cysterny nie jest zdrowa.
Ogólna sytuacja niedoborów w szpitalach publicznych jest w Guayo okrutnie zaostrzona. Leczenie gruźlicy i HIV jest drogie i deficytowe.
Stopniowo zrozumieliśmy, że jest to walka z cierpliwością: musieliśmy utrzymać płonącą iluzję pomimo trudności i zrobić wszystko, co w naszej mocy. Na stronie waraos nie są zbyt wylewne w swoich wyrazach wdzięczności. Na początku byliśmy zszokowani, w porównaniu z tym, co dzieje się w pozostałych częściach kraju, gdzie wdzięczni pacjenci nie omieszkują w jakiś sposób odwdzięczyć się lekarzowi. Ale nawet jeśli nie do końca rozumieliśmy tę różnicę kulturową, to kierowała nami chęć służenia.
Prowadziliśmy długie rozmowy z mieszkańcami wsi. Wchodziliśmy do palafitos, żeby się podzielić i wejść w ich świat. W Guayo czas płynie nieregularnie. Są okresy wzmożonej aktywności w szpitalu lub w skrajnych gminach i bardzo spokojne godziny o zmierzchu.
Atrakcyjność usługi
Perspektywy nie są jednak ponure. Trudności przeplatają się z nadzieją. To paradoksalne, ale Guayo jest magnesem na wielkie serca. Na przeciwległym brzegu mieszka francuskie małżeństwo. Louis jest lekarzem, a Ada antropologiem. Są we wsi od dwunastu lat. Oni kochają waraos i zrobili wiele dobrego. Prowadzili karczmę, w której mieli stację uzdatniania wody, która zaopatrywała również wieś. Kiedy turystyka podupadła, rząd skonfiskował zakład. Teraz zadowalają się maleńką placówką.
Nigdy nie brakuje lekarzy stażystów. Pewnego popołudnia, wracając z obchodu niektórych wspólnot rozrzuconych wzdłuż kanionów, pochłonięty swoimi myślami, omal nie natknąłem się na dzieci rysujące obrazki na deskach chodników między palafitos. Był to konkurs, w którym można było wygrać prezenty dla Trzech Króli. Zorganizowała je Natalia, studentka medycyny, która wróciła z Caracas po praktykach z ładunkiem ubrań, leków i zabawek. Natalia odbyła swój staż medyczny w innej społeczności, ale przyjeżdżała do Guayo, aby udzielić pomocy.
Tercjarze kapucyńscy Świętej Rodziny
Misja San Francisco de Guayo została założona przez ojca Basilio de Barral w 1942 roku. Uczony języka warao, wydał w tym języku katechizm i kilka dzieł dydaktycznych. Tercjarze kapucyńscy przybyli później i nadali misji trwałość.
Siostra Isabel López przybyła z Hiszpanii bardzo młodo, w 1960 roku. Przyjechała ze studiami pielęgniarskimi i od kilkudziesięciu lat pracuje w delcie. Widziała, jak wieś się rozwija i jak rozszerza się ewangelizacja. Dziś szpital w Guayo nosi jej imię, ale to nie ma dla niej większego znaczenia. Siostra Isabel zrobiła na mnie duże wrażenie. Spacerując niespiesznie po wsi, rozsiewa wokół siebie optymizm i nadzieję. Pewnego popołudnia wracałem z objazdu wspólnot, zdeflorowany; groteskowe obrazy i wspomnienia roiły się nade mną jak chmura komarów wypełniająca o zmierzchu bagno namorzynowe. Isabel widziała, że nadchodzę i bawiła się w bycie znalazcą. Nie do końca pamiętam, co powiedziała, ale przywróciło mi to entuzjazm. Wciąż jestem zdumiony umiejętnością, z jaką rozdawała słodycze dzieciom, które w trakcie naszej pogawędki chwytały ją za habit.
Kilka zwierzeń
Natalii udało się zarejestrować niektóre zwierzenia siostry Isabel w zaimprowizowanym wywiadzie, który tutaj przepisuję.
Powiedziała siostra: "Spójrz, bez miłości Jezusa Chrystusa nic bym nie zrobił. Jezus jest centrum mojego życia konsekrowanego, mojego życia duchowego i mojego życia wspólnotowego. Bez Niego nic bym nie zrobił. On jest moim wsparciem, dlatego tu jestem i patrzcie, jaka jestem szczęśliwa, w tym wieku, w którym jestem. Jest to rzecz niezwykła. Posłuchaj mnie, doktorze: gdybym urodził się na nowo, byłbym tercjarzem kapucyńskim Świętej Rodziny i misjonarzem. Stuprocentowa misja, i to z uśmiechem, bo zawsze byłam bardzo pogodna i nigdy nie straciłam uśmiechu. Trochę starszy, owszem, bo jest się starszym, ale nie traci się uśmiechu.
Początkową motywacją do przyjazdu tutaj była ewangelizacja, zrobienie z ludzi chrześcijan, bo w Guayo nie było nic. Moje obecne motywacje są wciąż takie same lub nawet większe. Mam wiele nadziei, wiele troski o ludzi, o to, co widzimy w Guayo: choroby, ubóstwo, umierające dzieci.
Niektórzy krytykują misjonarzy za zbytni paternalizm. Ale nic na to nie poradzę: przychodzi do mnie do domu dziecko, a ja nie daję mu kawałka cukierka? Dzieci i osoby starsze to moje upodobania. A maluchy patrzą na mnie i widzą coś: czułość. Chciałabym mieć dużo rzeczy do przekazania dzieciom, nawet jeśli mówią, że jestem paternalistyczna lub matczyna.
Następnie Natalia zapytała siostrę Isabel, jakie były jej lęki lub najtrudniejsze chwile. Odpowiedziała w następujący sposób: "Nie miałem wielu trudnych chwil, byłem bardzo szczęśliwy i zawsze czuję się szczęśliwy.Trudne chwile? No właśnie, widząc tak wielką biedę, widząc umierających ludzi. Rzeka robi na mnie duże wrażenie. Widząc wodę, wsiadasz do łodzi i nie wiesz... Na rzece doświadczyłem wielu niebezpieczeństw. Ale bardzo mało trudnych momentów. Byłem bardzo zadowolony, bardzo szczęśliwy, bardzo oddany.
Nie jestem zmęczony. Ludzie mówią, że Isabel jest złotoustym. Ale mam siedemdziesiąt siedem lat i czasem nie mam siły. To widać w mojej pracy, ale oczywiście bardzo dobrze. Nie czuję się staro. Czuję to samo. Mówiłem: po 56 latach wydaje mi się, że to było wczoraj, a ja nic nie zrobiłem. Nie opuściłem Delty".
Lekarz w delcie Orinoco
Aby praktykować medycynę w Wenezueli, każdy student musi odbyć rok nadzorowanych praktyk. Przeważnie są one wykonywane na terenach ubogich, ale istnieje możliwość pracy w mieście i otrzymania pewnej rekompensaty finansowej. Nie brakuje studentów poszukujących najtrudniejszych terenów i warunków na peryferiach.
Alfredo Silva studiował medycynę na Centralnym Uniwersytecie Wenezueli w Caracas i właśnie kończy staż pracując dla rdzennych mieszkańców delty Orinoko, w tej plątaninie kanałów, gdzie rzeka rozpływa się przed dotarciem do Atlantyku. Zadaliśmy mu kilka pytań.
Dlaczego zdecydowałeś się na odbycie stażu właśnie u nas? -Po raz pierwszy przyjechałem do delty w czasie świąt wielkanocnych w 2006 roku. Było to na potrzeby programu wolontariatu organizowanego przez moją szkołę. Prowadziliśmy prace społeczne i działalność katechetyczną. Miejsce i ludzie mnie przekonali.
Wróciłam na dwa miesiące w 2014 roku, podczas szóstego roku studiów. Przyprowadziłem ze sobą Jana, kolegę ze studiów. To było bardzo wzbogacające. Czuliśmy się przydatni. Zobaczyliśmy jak nasze wysiłki się opłaciły. Mogliśmy wiele pomóc i dać możliwości tym, którzy ich nie mieli.
Na początku 2015 roku postanowiliśmy odbyć tutaj praktyki końcoworoczne. Nie było to łatwe. Brakowało nam pieniędzy. Inne kierunki oferowały korzyści finansowe, natomiast przyjazd tutaj wymaga zebrania funduszy i zawsze włożenia czegoś swojego. Ale medycyna stała się bardzo bliska naszym sercom i pchała nas do służby. Od lat myślałam o tym, żeby dołączyć do Lekarzy bez Granic, organizacji pozarządowej zajmującej się pomocą humanitarną na terenach dotkniętych wojną lub katastrofami naturalnymi. Ale tutaj mieliśmy do czynienia z sytuacjami porównywalnymi do tamtych pod względem śmiertelności, warunków żywnościowych i poważnych chorób.
Jak w ciągu tych miesięcy ewoluowały Twoje motywacje? -Jeden z profesorów zasugerował, abyśmy naciskali na badania nad gruźlicą i HIV, które wyniszczają te społeczności. Aspekt akademicki uspokoił wielu naszych bliskich, którzy obawiali się trudności, z jakimi przyjdzie nam się zmierzyć. Wyniki badań mogą dać nam dostęp do studiów podyplomowych.
W miarę upływu miesięcy nieszczęście, z którym spotykaliśmy się na co dzień, utwierdzało nas w motywacji do służby, gdy posuwaliśmy się naprzód w naszych badaniach. Jest to sposób na zmierzenie się z tym smutnym paradoksem: Warao żyją w nędzy tubylczego świata, ale nękają ich bolączki dzisiejszego społeczeństwa.
Jakie były Twoje najlepsze momenty? -To coś, czego się nie szuka. Raczej dziwi cię, że jesteś szczęśliwy, spełniony, pracując w najbardziej nędznych miejscach. Potrzeba innych sprawia, że czujesz się przydatny.
Miesiące temu odwiedziliśmy rodzinę, w której matka i córka chorowały na gruźlicę. Najstarszy syn cierpiał na niedożywienie. Dokonaliśmy niezbędnych ustaleń w celu uzyskania niezbędnej pomocy medycznej, na którą trzeba było długo czekać. Kiedy wróciliśmy, tylko syn przeżył. W tym ponurym stanie udało nam się uratować chłopca. Jest to bardzo trudne, wymaga czasu, aby się zatopić, ale może być również bardzo wzbogacające.
Jakie były twoje lęki? -Kiedy jest się świadkiem tak mocnych sytuacji, chce się pomagać i robić różne rzeczy. To strach przed tym, że nie możesz pomóc, bo walczysz z czymś, co cię przerasta. Wiąże się to z ciągłą walką o utrzymanie motywacji. Przerażająca jest myśl, że gdy wyjedziesz, to w końcu się zawali.
Waraos są bardzo otwarci na naszą pomoc, ale zasoby są niewystarczające. Zawsze potrzebują więcej. Jeśli służysz jakiejś społeczności, będą oczekiwać, że będziesz przychodził codziennie. Ale leki są ograniczone. Najbliższy szpital jest zbyt daleko, by mogli wiosłować kajakiem. Gdybym miał spróbować opisać Waraosów, powiedziałbym, że są urodzonymi rozbitkami. Mają niewiele narzędzi, ale dużo cierpliwości, by poradzić sobie w dzisiejszym świecie. A jednak zmagają się z radością i prostym urokiem tego, co dziewicze. Nadal są ufni, szlachetni, gościnni.
Czy gdybyś cofnął się w czasie, to byś się cofnął? -Tak, oczywiście, absolutnie. Nie żałuję. Wydarzyło się wiele dobrych rzeczy i wiele się nauczyłem. Uświadamiasz sobie, że nie potrzebujesz tak wielu rzeczy do życia.
Caracas